Telewizja i kino w Australii

Telewizja i kino w Australii

Z wyjątkiem paru perełek i to z przeszłości – to ogólnie rzecz ujmując jest słabiutko.

W publicznej telewizji (trochę lepszej niż polska, ale co tu mówić, prawie tak samo dennej) zdarzają się czasem niezłe, całkiem nowe filmy i seriale, ale wszystko jest tak przeplatane reklamami, że może się z nimi równać taki blok reklamowy na Polsacie.

Reklamy są troszkę krótsze, ale za to tak często, że trudno złapać wątek oglądanego programu. Na dodatek przerwa reklamowa jest tak nieszczęśliwa czasowo, że nie starcza tego na zapalenie papierosa… Dla mniej cierpliwych obejrzenie czegokolwiek w telewizji może graniczyć z cudem. Jedyne, co dobre, to że tu telewizja jest za darmo. Nie ma abonamentu jak w Polsce, którego i tak przecież nikt nie płaci, z wyjątkiem emerytów, bo oni nie mają wyjścia.

Poza tym, cały czas lecą „Przyjaciele”. Jak się skończy cały cykl, puszczają od nowa. Podobnie sprawa ma się z „Różowymi latami `70- tymi”. Także to dla tych, których jakoś seriale te ominęły w latach `90-tych.

Kino australijskie nie może być nawet przyrównane do krytycznego opisu z „Rejsu”: „no, to ja po prostu mam ochotę wyjść z kina”, bo wiadomo, że na filmy australijskie do kina się najzwyczajniej w świecie nie chodzi.

Kino australijskie dzisiejsze można scharakteryzować jako senno-intelektualne, lekko rozliczeniowe, lekko zaangażowane społecznie, lekko pokazujące jak to ciężko prostytutkom, albo odstającym od norm społecznych indywiduom, co to się z nikim dogadać nie mogą i nikt ich nie rozumie. Z widzem włącznie. I najgorzej, to jak ktoś ma pretensje do bycia intelektualnym, a nie bardzo ma warunki. Zostaje z tego wszystkiego senność. Coś tam się dzieje, jakaś trauma z przeszłości, albo gorzkie życie teraz… trochę się można z takim bohaterem posnuć po ulicach, które w rzeczywistości naprawdę ładnie wyglądają- operator i zdjęciowiec jakoś ulega wizji i presji chyba… jakoś mu nie wychodzi, żeby to ładnie wyglądało. Człowiek/ Widz się dołuje przez 90 minut, a wydaje mu się, że 3 godziny minęły. Myśli sobie- no coś z tego będzie, rozbuja się jakoś- nic bardziej błednego. Rozbuja się na samym końcu, na przykład, kiedy ta prostytutka, co jest głównym bohaterem, a dostała w głowę raz za dużo, padnie nagle martwa na jakiejś zaplutej ulicy na Kings Crosie w Sydney (pewnie jakiś wylew krwi do mózgu, czy guz)- noi ma swój Paryż, do którego się wybiera od lat. Mętne? – No mętne. Trudno, żeby nie było- taka amatorska recenzja- jaki film. No bieda.

Jedyne, co im wychodzi, to zwiastuny kinowe:

http://www.youtube.com/watch?v=vvUnn3GyxdU

to ten opisywany (między innymi) przed chwilą film- to doskonały patent jak klienta zrobić w balona. I tak się człowiek właśnie z australijskim kinem pozwala nabić w butelkę i film próbuje obejrzeć. Ale widz już wie, że ma to zrobić w domu (oczywiście mówimy tu o legalnej płycie DVD), a nie wydawać jakieś ciężkie pieniądze na bilet do kina. Jak to mówią: „Wrogowi by nie życzył”. – I ja osobiście nie życzę. Autystyk może by się nie znudził…